W czasach, gdy meblościanka triumfowała nad jakąkolwiek przestrzenią, a ciemne firany tłumiły światło niczym ciężka zasłona sceniczna, parapet stawał się jedynym bastionem przyrody. Zielony żywioł zamknięty w doniczce, ledwo dyszący między kuchennym garem a radiem „Kosmos”, był nie tyle wyborem, co rytuałem – niemym, upartym sposobem na uczłowieczenie wnętrza. Wśród wszystkich róż i fikusów, te wybrane rośliny, powszechne, lecz dziś niemal zapomniane, zakorzeniły się nie tylko w glinianych doniczkach, ale i w ludzkiej pamięci.
Zanurz się w ten nieco przykurzony katalog zielonych wspomnień – być może któryś z tych zapomnianych kwiatów doniczkowych z PRL-u znów zapuści korzenie w Twoim domu.

Kwiaty z okresu PRL
W typowym mieszkaniu epoki PRL przestrzeń była ściśle określona. Meble miały swoje stałe miejsce, a każda wnęka wykorzystywana była do maksimum. Rośliny doniczkowe trafiały zazwyczaj na parapety, rzadziej na stojaki lub szafki. Nie były dodatkiem, były częścią codzienności. Nie traktowano ich jak elementów wystroju, lecz jak coś potrzebnego.
Brak dostępu do bardziej wyszukanych roślin czy nowoczesnych rozwiązań ogrodniczych nie przeszkadzał w tym, by uprawiać to, co możliwe. Często hodowano rośliny przekazywane z rąk do rąk – przez sąsiadkę, ciotkę, koleżankę z pracy.
Rośliny oczyszczały powietrze, tak się mówiło, chociaż rzadko kto znał konkretne badania. Wiele osób po prostu wierzyło, że lepiej się oddycha wśród zieleni. Kwiaty przypominały o sezonowości, o czymś spoza betonowego otoczenia, czasem o domu rodzinnym.
W latach 60. i 70. stały się popularne kwietniki piętrowe, wiszące doniczki, konstrukcje metalowe z miejscem na kilka roślin jednocześnie. Modne były pnącza i rośliny, które rozrastały się wzdłuż ścian, nad szafkami, w rogu kuchni. Rzadko kto mówił o stylu – wybierano to, co rosło łatwo, co można było rozmnożyć samodzielnie i co przetrwało bez nadmiernej pielęgnacji.
Lista zapomnianych kwiatów doniczkowych z czasów PRL
Zanim zniknęły z parapetów, a ich miejsce zajęły modne dzisiaj egzotyki z importu, były obecne niemal w każdym mieszkaniu. Niektóre uprawiano przez przypadek – przyniesione od sąsiadki czy podarowane „na nowe lokum”. Inne traktowano z pewną nabożnością, jako wyznacznik dobrego prowadzenia domu. Rośliny doniczkowe w czasach PRL miały swoją hierarchię, niepisaną, ale wyraźną – jedne trafiały do salonów, drugie do kuchni, jeszcze inne zawisły pod sufitem, układając się w zielone kaskady.
Poniżej zebrano siedem przykładowych gatunków, które kiedyś dominowały w domach, dziś zaś bywają rozpoznawane zaledwie przez nielicznych.
1. Monstera dziurawa – królewska ozdoba z tropików
W realiach PRL-u monstera była jak przybysz z innego świata – tropikalna, monumentalna, z liśćmi pełnymi asymetrycznych rozcięć, przypominających coś między biologicznym wykrojem a dziełem niedbałego ogrodnika. Często ustawiana na podłodze w narożnikach pokojów gościnnych, gdzie dominowała nad resztą zieleni. Choć wymagała światła rozproszonego i cierpliwości, odpłacała się długowiecznością. Dziś wpisuje się we wnętrzarskie konteksty, powraca — choć wielu nadal widzi w niej relikt „salonów z kryształami”.
2. Asparagus – delikatna zieleń retro
„Na pierwszy rzut oka” asparagus przypominał coś pomiędzy mchem a rośliną wodną – jego cienkie, nitkowate odrosty sprawiały wrażenie lekkości, choć sama roślina potrafiła osiągać znaczne rozmiary. W PRL-owskich domach sadzono ją często w donicach glazurowanych, czasem bez dopasowania, byle tylko miała gdzie się rozrastać. Nie wymagała spektakularnych zabiegów pielęgnacyjnych, a to czyniło ją popularną wśród osób, które „lubiły zieleń, ale nie miały do niej ręki”. Obecnie pojawia się sporadycznie, głównie w mieszkaniach pamiętających poprzednie dekady.
3. Cissus – winorośl z PRL-u
Cissus, choć nie owocował, lubił zachowywać się jak winorośl – pnął się bez pytania, oplatał wszystko, co napotkał na swojej drodze. Znany też jako winobluszcz pokojowy, był rośliną wdzięczną i niewymagającą. W blokach wykorzystywano go do maskowania rur, prowadzenia po żaluzjach, zawieszania nad framugami. Jego liście, lekko połyskujące, często spadały, brudząc parapet, ale nikt się tym szczególnie nie przejmował. Zniknął cicho, wyparty przez bardziej zwracające uwagę odmiany, chociaż jego potencjał jako rośliny użytkowej nadal pozostaje aktualny.
4. Epipremnum złociste (scindapsus) – zielony wąż z korytarza
Ten gatunek nie rzucał się w oczy, ale był wszędzie. Płożące łodygi z liśćmi w plamkach zieleni i żółci zdobiły kuchnie, przedpokoje, a czasem nawet łazienki. Epipremnum rósł, nawet jeśli nikt na niego nie patrzył. Wystarczyło podlać raz na jakiś czas i raz na pół roku obciąć jego łodyżki. W PRL traktowany jako niezawodny kompan, dziś zepchnięty do roli tła lub rośliny technicznej.
5. Fikus sprężysty – sentymentalny gigant
Fikus sprężysty miał w sobie coś monumentalnego, choć nigdy nie był modny – raczej obecny z rozpędu. Często podarowany z okazji przeprowadzki lub ślubu, stawał w kącie pokoju i zostawał na dekady. Lubił światło, nie lubił przestawiania. Kiedy rósł zbyt wysoko, po prostu przycinano go sekatorem i wciskano w tę samą donicę z ubogą ziemią. Dziś można go jeszcze spotkać w domach starszego pokolenia i tam trzyma się całkiem nieźle.
6. Geranium (anginka) – apteczka na parapecie
Anginka była często uprawiana w kuchni lub na parapecie. Miała grube, lekko owłosione liście i wydzielała silny, ziołowy zapach. Nie wybierano jej ze względu na wygląd, lecz na to, co potrafiła.
Roślina była używana w leczeniu drobnych dolegliwości. Liście stosowano przy bólu ucha, katarze, kaszlu czy stanach zapalnych gardła. Zawarte w niej substancje działały przeciwbakteryjnie i przeciwwirusowo. Ponadto jej zapach pomagał się wyciszyć i poprawiał jakość snu.
Anginka chroniła także przed owadami – wystarczyło bowiem postawić ją przy oknie. Dziś geranium uprawia się rzadziej, ale nadal można go spotkać w domach, gdzie ceni się rośliny o praktycznym zastosowaniu.
7. Grubosz jajowaty – drzewko szczęścia z PRL
Grubosz rósł wolno i nie zajmował dużo miejsca. Jego grube, mięsiste liście gromadziły wodę, dzięki czemu nie trzeba go było często podlewać. Z czasem tworzył zdrewniały pień przypominający małe drzewko.
Często ustawiano go na biurkach, kredensach i ladach sklepowych. Wierzono, że przynosi szczęście i dobrobyt. Nie znosił nadmiaru wilgoci ani przeciągów.
Dziś zaliczany jest do roślin modnych, choć dla wielu nadal kojarzy się z czasami, gdy wszystko służyło długo i miało swoje ściśle określone miejsce.

Powrót zapomnianych kwiatów doniczkowych – czy warto?
Rośliny doniczkowe z PRL-u mają za sobą długą historię współistnienia z człowiekiem bez automatycznego podlewania, nawozów z końcówką „-max” i wyselekcjonowanych odmian rodem z laboratoriów.
Z jednej strony oferują prostotę i trwałość, z drugiej mogą budzić skojarzenia, które nie każdemu odpowiadają. Zanim jednak trafią z powrotem na parapety, warto przyjrzeć się ich wadom i zaletom.
Poniższa tabela przedstawia najważniejsze argumenty za i przeciw ich powrotowi do współczesnych wnętrz:
| ZA | PRZECIW |
| Wytrzymałość na zaniedbanie i zmienne warunki | Ograniczony wybór odmian w porównaniu ze współczesnymi gatunkami |
| Długa żywotność przy minimalnej pielęgnacji | Kojarzą się z okresem, który nie wszyscy chcą wspominać |
| Łatwe rozmnażanie, często z jednej sadzonki | Trudniej je „wpisać” w aktualne trendy wnętrzarskie |
| Znane i sprawdzone przez pokolenia | Niektóre mogą być uznane za „nudne” lub zbyt pospolite |
| Wartość sentymentalna | Czasem uznawane za „rośliny babcine” |
| Pasują do stylu retro, PRL, vintage | Nie wszystkie dobrze wyglądają postawione na małych przestrzeniach |
Czy warto wracać do dawnych roślin?
Rośliny doniczkowe z PRL-u nie były modne ani wyszukane, ale dobrze spełniały swoje zadanie. Rosły latami, nie wymagały specjalnych warunków i często przechodziły z rąk do rąk. Dla wielu osób miały też znaczenie praktyczne — leczyły, oczyszczały powietrze, odstraszały owady.
Dziś mogą wydawać się nieciekawe albo zbyt zwyczajne, ale wciąż mają sporo do zaoferowania. Są trwałe, łatwe w uprawie i tanie. Dobrze odnajdują się w domach, gdzie nie wszystko musi wyglądać jak z katalogu.
Jeśli ktoś szuka rośliny, która „po prostu rośnie” i przypomina o dawnych czasach, to warto spróbować. Może się okazać, że te zapomniane gatunki wrócą do nas na dłużej.